Savage Blitz 50
Wreszcie jest trochę czasu na napisanie kilku słów o jakimś ciekawym wzmacniaczu, tym bardziej , że okazja nie lada. Kolejny amerykański, "dobry i drogi", boutique wzmacniacz zawitał w naszym serwisie. Tym razem jest to head Savage Blitz 50, całkowicie ręcznie montowana "głowa" w manufakturze Savage Audio, mieszczącej się w Minneapolis.
"Zabawka" nie tania, bo kosztująca w wersji head 2800$, a w wersji combo 3000$, co w naszych europejskich warunkach przekłada się na około 15500 PLN na wersję head i o 1000PLN drożej za wersję combo. To już całkiem sporo jak za prosty, dwukanałowy wzmacniacz, ale ma tak unikalne brzmienie, że jak ktoś chce brzmieć inaczej niż cała reszta "marshallo-meso-fenderowców", to sądzę, że położy te pieniądze na stole bez wahania.
Amerykańskich "bucików" już się trochę przez nasz serwis przewinęło i prawdę mówiąc, większość z nich, mniej lub bardziej, brzmieniowo krążyła niczym satelity wokół niedoścignionego "rockowego wzorca metra", czyli JCM800 2203. Ale z Savage Blitz 50 jest inaczej. To zupełnie inna bajka i gdybyście sobie mogli wyobrazić "lampowego fuzz'a", to byście byli całkiem blisko brzmienia tego modelu. Ale brzmieniu trochę później, bo teraz sobie zobaczymy za co te trzy koła baksów trzeba zapłacić..
Obudowa trochę dziwna jak na heada i różniąca się "jedyny słusznych" standardów. Wygląda trochę tak górna część comba. Jak kiedyś sobie kupię Fendera Hot-Rod, to za pomocą piły do drewna, młotka i przecinaka też "se" taką zrobię.. Tego Freda akurat żałować nie będę :) . Ale takie obudowy już w histori były. Na przykład Vox AC30 Head czy Peavey Classic 30 Head, a także "głowa" nieistniejącej już polskiej firmy BASH Studio Head 20.
Wykonanie obudowy jest bardzo dobre w klasycznym "vintage" klimacie, więc brak narożników ,czarny Tolex, srebrna biza i materiał tekstylny na froncie. Obudowę wykonano ze sklejki i dzięki temu sama jest dość lekka, czego już nie można powiedzieć o kompletnym wzmacniaczu, bo ten to już swoje waży. Bardzo klasycznie wykonano też panel czołowy, choć jest on może bardziej "odgórny" niż "czołowy". Zrobiono go dokładnie tak, jak kiedyś robiono panele w Marshall JTM45 Plexi, czyli jest z zrobiony plexi, tyle że nie złoty a srebrny. Dostęp do potencjometrów, kiedy head w takiej obudowie stoi na na paczce np. 4x12 może być dyskusyjny, ale "oj tam...". Fajny jest i tyle...
A w środku?.. A w środku "klasyka gatunku" wzmacniaczy montowany na tzw. "turret board". Płyta główna to kawałek tekstolitu z osadzonymi mosiężnymi "wieżyczkami", do których dolutowano wszystkie potrzebne elementy. Trochę dziwi brak charakterystycznych żółtych osiowych kondensatorów, np. firmy Illinois, ale może "żółty" źle producentowi się kojarzył i wlutowali pomarańczowe kondensatory Orange Drop, jak na amerykańskie firmy przystało. Takich samych kondensatorów używa także Mesa-Boogie.
Jak już jesteśmy przy kondensatorach to warto zwrócić uwagę na małę czarne "kapselki". To kondensatory Mica Silver, w których dieelektrykiem jest mika, a okładziny kondensatora są wykonane ze srebrnej folii. Absolutny top swojej klasie. Są to kondensatory o małych pojemnościach, od kilku pikofaradów do powiedzmy jednego nanofarada, ale o fantastycznej trwałości i stabilności i o bardzo małej tzw. stratności. Są używane głównie w zakresie wysokich częstotliwości, a w wzmacniaczach gitarowych mi. w układach kształtowania charakterystyki brzmienia i w układach barwy dźwięku w sekcjach tonów wysokich. Większość producentów stosuje tanie kondensatory ceramiczne w tych zastosowanie o bardzo średnich (delikatnie mówiąc) parametrach, z ujmą dla brzmienia oczywiście. Jak widać w Savage Blitz tych półśrodków nie ma.
Wzmacniacz oparto o pięć lamp preampu 12AX7 i dwie lampy mocy EL34. Dwie lampy 12AX7 obsługują wbudowany reverb sprężynowy, jedna 12AX to inverter stopnia mocy, a pozostałe dwie 12AX7 pracują w torze sygnałowym. I jak się okazuje, te (tylko dwie) w w zupełności wystarczają, bo kreują znakomite, choć specyficzne i nie dla każdego, brzmienie.
Savage Blitz 50 jest konstrukcją dwukanałową, choć tak bardziej prawdziwie to 1 i 1/2 kanałową. Na przednim panelu mam dwa potencjometry Loudness-1 Normal i Loudness-3 Bright, podobnie jak w np. Fender Deluxe Reverb. Układ barwy jest klasyczny, czyli Treble Middle i i Bass. Dodatkowo "jaskrawość" brzmienia możemy regulować globalnie potencjometrem Presence. Pozostałe potencjometry to regulacja nasycenia reverbem i Master Volume. Każdy kanał ma podwójne gniazda wejściowe różniące się czułością, tak jak w starym JCM800 2203. Aby zmienić kanał.. no cóż.. musimy przełożyć wtyk w inne gniazdo.. no i już...
Jak na wzmacniacz "true vintage" jest na pokładzie prostownik lampowy, który przy mocno rozkręconym wzmacniaczy daje nam efekt tzw "sag", czyli takie charakterystyczne "przysiadanie" mocy wzmacniacza i "zagęszczenie" faktury brzmienia. Jeśli zależy nam na pełnej mocy, to możemy używać normalnego prostownika opartego na diodach krzemowych. Do wyboru rodzaju prostownika służy przełącznik na przednim panelu. W sumie niewiele tego wszystkie , ale gitarowi puryści na pewno więcej nie potrzebują.
Tylny panel również skromny. Gniazdo zasilania, wyjścia głośnikowe 4, 8 i 16ohm, gniazda do podłączenia modułu sprężyn reverbu i to w zasadzie tyle. No i napis "Savage Audio Amplifiers. Made in U.S.A".. To najważniejsze.
Jak ten piecyk w sumie gada?.. Dziwnie gada.. dziwnie jak na współczesne standardy. Kanał Clean, czyli ten o małej czułości to takie ciemne, dość "kluchowate" brzmienie, bardzo dalekie od np. Fender Twin. Bardzo przypomina stare nagrania Chuck Berry. Takie "telefoniczne" brzmienie gitary, ale bezdyskusyjnie te brzmienie coś w sobie ma. Jak ktoś gustuje w staro-elektryczno-gitarowych klimatach to jest to wzmacniacz idealny. Żaden ze znanych mi wzmacniaczy, a było tego już naprawdę sporo, nie oferuje takiego klimatycznego, "archaicznego" brzmienia. Sądzę, że muzykom grającym nowoczesne gatunki muzyki ten sound zupełnie nie podejdzie, ale dla muzyków szukających prawdziwego "vintage sound" będzie to Święty Graal.
Kanał przesterowany jest jeszcze dziwniejszy. Kiedy gramy z niską czułością lub bardzo delikatnie to w zasadzie mamy brzmienie kanału czystego. Ale kiedy rokręcimy Ludness i "przyłoimy z łapy", to czynią się cuda. Ten rozkręcony sound natychmiast mi się skojarzył z brzmieniem fuzz'a Jimi Hendrixa z utworu "Voodo Child". Ta sama niesamowita "gęstość", te same dławienie się mocy", ten sam "fantastyczny "ogień". No cuda Panie .. cuda.. Niesamowite wrażenie. Fuzz a'la JH, ale lampowy.. Wzmacniacz jest szalenie responsywny i kreatywny. "Przełamanie" z "kluchowatego" brzmienia czystego do "jaskrawego" przesteru jest dość nagłe i operując jedynie dynamiką gry, artykulacją uzyskujemy ogromną paletę "kolorów" soundu przy niezmiennym, stałym ustawieniu potencjometrów. Dla wytrawnego gitarzysty to kopalnia pomysłów na "swoje brzmienie", choć z definicji w klimatach "starej szkoły".
Tytułem podsumowania.. Zbudowany jak czołg. Bardzo charakterystyczny. Bardzo odmienny w brzmieniu od konstrukcji, które do tej pory słyszałem. Wehikuł czasu gwarantujący powrót do epoki Chuck Berry. Zdecydowanie nie dla każdego. Jest jak karoca brytyjskiej królowej.. Dla wielu kompletnie nieprzydatna, ale wciąż budzi zachwyt..